Jak to się stało, że wybraliśmy się Kenii? To dosyć śmieszna historia. Rok wcześniej lecieliśmy do Tajlandii i lekarz medycyny podróży kazał nam zrobić szczepienie na cholerę. Zrobiliśmy, a potem okazało się, że w Tajlandii nie ma tej choroby, więc żeby się szczepionka nie „zmarnowała” (ma ważność 3 lata), wpisałam w google „kraje, w których występuje cholera”. Spodobały mi się trzy kierunki- Dominikana, Kenia i Filipiny. Zapytałam Wojtka co wybiera, a on na to „Kenia”. Ja na to „dobra” i było postanowione.
Początki w Mombasie
Dzień 1– Historię rozpocznę od przylotu do Mombasy. Wylądowaliśmy 8 stycznia około godziny 15. Była nas czwórka- ja, Wojtek i moja siostra z mężem. Po wyjściu z samolotu uderzyło w nas gorące powietrze. To był pierwszy szok- temperatura. A dalej już było tylko ciekawiej. Na lotnisku nie było klimatyzacji. Czekaliśmy na kontrolę paszportową z pół godziny, a byliśmy jednymi z pierwszych w kolejce. Sprawdzane były dokładnie paszporty, bilety i eTa. Potem przyszedł czas na odbiór bagażu. Nie było ekranów, nie wiedzieliśmy co, gdzie i jak. Podszedł do nas uśmiechnięty Kenijczyk- pracownik lotniska i zaproponował pomoc. Pomógł nam, znalazł nasze walizki, po czym zapytał, czy mamy dla niego „a little something my friend”. Wojtek powiedział, że ledwo przyleciał, jeszcze nie wymieniał pieniędzy. Ten wskazał na kantor, poszedł za nami do okienka i czekał na pieniądze. Szok. Dopiero jak dostał tyle, ile chciał, odszedł zadowolony.
Wyszliśmy z hali przylotów na zewnątrz, gdzie czekał na nas nasz zamówiony kierowca (kierowcę zamawialiśmy z polskiego biura podróży). Poprosiliśmy, żeby chwilkę zaczekał, bo musimy kupić sobie karty z internetem. Chłopaki poszli to ogarniać, a ja z siostrą i kierowcą czekaliśmy z bagażami. W międzyczasie przyszło dwóch facetów i stali razem z nami. Jak Wojtek i szwagier wrócili, to z Beatą poszłyśmy do łazienki. A tam kobieta- pracownica lotniska- wita się z nami, tłumaczy co gdzie jest, otwiera drzwi do łazienki. Myślę sobie „boże, nie można spokojnie z łazienki skorzystać”. Po wyjściu z toalety odkręca mi kran, podaje papier, myślę sobie o co tu chodzi. Mnie wypuściła, nie miałam nic ze sobą, a siostra była z plecakiem. Kobieta zagrodziła jej drogę i chciała pieniędzy. Szok po raz trzeci.
Wracamy do chłopaków i kierowcy. Zabieramy się za wzięcie bagaży, a nasza obstawa już je wiezie do samochodu, zanim my cokolwiek zdążyliśmy chwycić. Faceci pomagają wsadzić walizki do samochodu, oczywiście potem chcą napiwek. Ledwo przyleciałam do Kenii, a już mam dosyć. Pierwsza wrażenie- masakra.
Jedziemy z naszym kierowcą do apartamentu. Chłopaki jeszcze opowiadają, że jak kupowali karty, to cena była 1000 KES. Jednak wzięli dwie karty, a pani obsługująca zażyczyła sobie 2200 KES. Sama sobie doliczyła napiwek.
Mijamy po drodze jakieś wioski, obserwujemy życie mieszkańców. Tu też zdziwienie, że nie ma murowanych domów, a przy drodze stoją jakieś blaszaki, ale o tym opowiem więcej później.
Diani Beach- czas na relaks
Kierowca bezpiecznie dostarcza nas do apartamentu w Diani Beach. Po chwili wita nas uśmiechnięta właścicielka i pokazuje mieszkanie. W końcu coś pozytywnego! Mamy dwa pokoje z łazienkami, duży salon z kuchnią. Działa klimatyzacja, jest woda, prąd (w Kenii to nie jest takie oczywiste), więc sukces. Do tego widokowy taras, a na zewnątrz basen.
Chwila oddechu i idziemy na zakupy. Mam wrażenie, że wszyscy się na nas patrzą. I trochę tak jest, bo niemal od razu zaczepiają nas kierowcy tuk tuków i proponują przejazdy. Gdy mijamy stragany, handlarze zapraszają nas do swoich stoisk. Po zakupach zaczepia nas najbardziej przypałowy Kenijczyk- proponuje nam „security”. Grzecznie i z uśmiechem odmawiamy, a on idzie za nami. Później w końcu odpuścił, ale trochę nas wystraszył – brzmiał jakby był z jakiejś mafii.
Po tej przygodzie zapytałam się Polki, która mieszka w Kenii, czy na pewno jest tutaj bezpiecznie i opowiedziałam o tej sytuacji. Odpowiedziała „Musisz mówić jak już idą „No, thank you”. W nocy unikać ciemnych uliczek, a poza tym jest bezpiecznie. Szukają pieniędzy, bo w Kenii brak pracy. Na plaży będzie to samo. Uśmiechnąć się, mówić, że kończycie wakacje, jutro do domu i już nie macie pieniędzy.”
Trochę mnie uspokoiła, w ciągu następnych dni coraz bardziej przekonywaliśmy się, jak ludzie tu ciężko żyją, jak bardzo brakuje pracy i jak bardzo muszą się starać, aby cokolwiek zarobić na życie. Więc z dnia na dzień coraz bardziej ich rozumiałam, chociaż takie zaczepianie na każdym kroku, brak swobody, było dla mnie bardzo niekomfortowe i męczące. Do samego końca wyjazdu się nie przyzwyczaiłam. Generalnie Kenia nie jest dla introwertyków.
Plaże w Diani Beach
Dzień 2– Tego dnia w planach jest relaks i odpoczynek po podróży. Po długich lotach i przygodach z poprzedniego dnia wstaję po 12 godzinach snu.
Właścicielka apartamentu poleca nam prywatny resort z plażą. Pakujemy się i idziemy szukać podwózki. Z tym żadnego problemu nie ma, kierowcy tylko czekają na okazję. Wsiadamy do tuk tuka w czwórkę (ja na kolanach) i jedziemy. Tutaj się jeździ jak chce, nie obowiązują pasy bezpieczeństwa. Na miejscu bierzemy numer what’s app od naszego kierowcy, aby nas wieczorem odebrał i zabrał z powrotem. Potem stał on się naszym ziomeczkiem od wszelkich podróży po Diani.
Prywatny resort z plażą to strzał w dziesiątkę. Obsługa jest super, miła, pomocna, na terenie ośrodka chodzą ochroniarze i pilnują, aby handlarze z zewnątrz nie przeszkadzali gościom wypoczywać. Oczywiście zdarzało się wielu tubylców, którzy machali, trzymając w dłoniach jakieś owoce i inne przedmioty, które chcieli sprzedać.
Zaczynamy relaks. Zamawiamy sobie napoje i talerze z owocami morza. Podziwiamy piękny widok na plażę. Podczas oczekiwania na posiłek wchodzimy do wody się wykąpać. Woda jest gorąca, ciężko się schłodzić, a piasek biały i mięciutki. Jeszcze piękniej byłoby gdyby nie było tylu odpadów z drzew na plaży i w wodzie.
Spacerujemy też sobie po terenie ośrodka. Są palmy, więc jest całkiem rajsko. Nie da się chodzić na boso, bo ziemia parzy.
W końcu przychodzi kelnerka z naszym obiadkiem. Uwielbiam owoce morza, pyszne były!
A tu mini sesyjka na plaży. Trzeba było szybko stamtąd uciekać, bo handlarze tylko czyhali z różnymi propozycjami. Nie mam pojęcia, jak to by było na plaży publicznej, chyba zero oddechu. Tu gdzie jesteśmy jest całkiem spokojnie i mało ludzi.
Po plaży wracamy do apartamentu. Odwozi nas nasz uśmiechnięty kierowca tuk tuka- Juma. Chyba mu się powodzi, bo to najlepiej ubrany Kenijczyk, jakiego spotkaliśmy.
Czas na safari w Kenii- nasz plan na trzy dni
Dzień 3– Plan na dziś to podróż na trzydniowe safari. Wszystkie wycieczki po Kenii rezerwowaliśmy dużo wcześniej, w Polsce. Znaleźliśmy biuro podróży, które prowadzą Sylwia i Martin– Polka i Kenijczyk mieszkający w Kenii. Organizują wycieczki po polsku.
Nasz plan wycieczki w skrócie:
- Dzień pierwszy
Wyjazd około godziny 4/5, przyjazd do Amboseli na lunch oraz relaks, około godziny 16 wieczorne safari, kolacja i nocleg.
- Dzień drugi
Śniadanie, poranne safari w Amboseli, wyjazd do parku Tsavo East, zameldowanie w hotelu. Lunch, relaks i wieczorne safari, kolacja.
- Dzień trzeci
Śniadanie, wymalowanie z hotelu i poranne safari. W drodze powrotnej lunch (napoje dodatkowo płatne). Planowany powrót do hotelu około godziny 15.
Koszt całkowity- 600 dolarów za osobę przy 4 osobach
Safari czas start
Wyruszamy o 5. Czeka nas bardzo długa droga do Parku Narodowego Amboseli. Zajeżdżamy po przewodnika. W sumie w jeepie jest nas 6 osób- kierowca, przewodnik i nasza czwórka. Pierwszy nasz postój na śniadanko i toaletę mamy w budynku, gdzie odbywa się też sprzedaż przeróżnych afrykańskich pamiątek.
Pierwsza część drogi mija spokojnie. Droga jest asfaltowa- raz w lepszym stanie, raz gorszym. Zauważam, że po drodze poruszają się same ciężarówki i trochę autobusów, dostawczaków. Praktycznie nie ma samochodów, Kenijczycy ich nie mają, nie stać ich.
Przejeżdżamy przez obszar parku Tsavo West. Możemy zaobserwować pierwsze zwierzęta. Zachwycamy się jak dzieci każdym jednym, nawet tymi co są bardzo daleko. Jest sporo zebr i żyrafa.
Dojeżdżamy niemal do samej granicy z Tanzanią i tam odbijamy na drogę typu off road. Przed nami około 70 km dziur, telepania na boki i podskakiwania. Przynajmniej na początku, bo później były jeszcze inne przeszkody. Mijamy wioski. Patrzymy jak wyglądają tutaj punkty usługowe- kawiarnia, rzeźnia, salon piękności, hotel… Na to, jak kobiety noszą wodę na głowie, faceci prowadzą kozy…
Po jakiejś godzinie drogi docieramy do miejsca, gdzie jest mega błoto. Chwilę jedziemy, chociaż łatwo nie jest. Potem okazuje się, że dalsza droga jest zablokowana- jakiś samochód się zakopał. Stoimy, czekamy na rozwój sytuacji, a w międzyczasie obserwujemy jak biedni mieszkańcy muszą sobie radzić w tych trudnych warunkach. Przybiegają też do nas wesołe dzieci- cieszą się i wygłupiają. W Kenii dzieci lubią białych, niemal zawsze machają i się uśmiechają, traktują nas trochę jak świętych mikołajów- dostają od nas upominki i słodycze.
Wieczorne safari w Amboseli National Park
Po 10 godzinach drogi, około 15, docieramy do hotelu. Mamy godzinkę na zostawienie bagaży, umycie twarzy z piasku, przebranie się, rozprostowanie nóg, lunch i o 16 wyruszamy w kierunku bramy parku Amboseli. Docieramy tam po 17. Niestety przez opóźnienie i długą trasę mamy tylko 1,5 h do zachodu słońca. Korzystamy z każdej sekundy i z wielkim zaangażowaniem wypatrujemy zwierzątek.
Udaje nam się zobaczyć lwa! Straszny z niego leń, cały czas spał, raz się tylko obrócił na drugi bok. Kiedy w końcu podniósł głowę, to sobie ziewnął. W dupie miał, że z 20 jeepów czekało przy drodze, aby go podziwiać.
Wcześniej i podczas wjazdu do parku góra Kilimandżaro była za chmurami. W końcu na koniec dnia się trochę rozpogodziło i nam się pokazała! Co to jest za olbrzym! Robi wrażenie.
Zachodzi słońce, więc pędzimy do wyjazdu, aby nas nie zamknęli w parku. Przy samej bramie żegnają nas słoniki, które pięknie pozują na tle Kilimandżaro. Dojeżdżamy do hotelu około 19:30. Szybka kolacja i idziemy do łóżek padnięci. Kolejny dzień pełen przygód za nami.